„Obraz musi dojrzeć. Są trzy sprawdzone sposoby kupowania sztuki. Zanim zostaniesz kolekcjonerem, poznaj je wszystkie”.
[Wywiad z prezesem Libry, Ewą Szok, tekst Jakub Biskupski. Artykuł ukazał się w czasopiśmie „ESQUIRE / BIG BLACK BOOK”]
Inwestowanie w sztukę – to chyba nie jest nowy trend.
EWA SZOK, PREZES ZARZĄDU DOMU AUKCYJNEGO LIBRA: Ten trend zaczął się w latach 70. i 80. zeszłego wieku. Amerykańscy biznesmeni dostrzegli wtedy, że na sztuce można naprawdę dobrze zarobić. Kupowanie obrazów, rzeźb, a później odsprzedawanie ich przypominało trochę granie na giełdzie. I tak jak na giełdzie są maklerzy, tak na rynku sztuki swoją potęgę zaczęły budować duże domy aukcyjne – Sotheby’s, Christie’s. Te firmy zrewolucjonizowały cały rynek sztuki, a ich oddziały są dzisiaj na całym świecie.
Kto w Polsce szuka dobrej sztuki?
Mamy zarówno kolekcjonerów, jak i inwestorów. Chociaż coraz częściej te różnice się zacierają. Obecnie nawet 60% poważnych kolekcjonerów bierze pod uwagę aspekt finansowy. Wybierają zatem artystów, którzy według dostępnych analiz dobrze rokują, a ich dzieła nie są tanie. Szczególnie w kontekście tego, że mają one walor symboliczny. Kolekcjonerzy nie płacą za materiał, tylko za wartość kulturową przypisywaną temu przedmiotowi. To nie jest samochód czy biżuteria, które składają się z konkretnych elementów, drogocennych samych w sobie.
Można przewidzieć, czy dzieło sztuki będzie zyskiwało na wartości?
Przede wszystkim trzeba spojrzeć na dorobek artysty, na to, jak jest wykształcony, jakie miał wystawy. Czy wyjeżdżał na biennale. Czy jest bądź był, w przypadku gdy mówimy o nieżyjącym artyście, zapraszany na zagraniczne wystawy. Ważne jest też to, czy twórca ma galerię lub fundację, która się nim opiekuje. Osobom, których nie wspierają tego typu instytucje, jest znacznie trudniej zaistnieć na rynku. Nie tak łatwo nawiązać im współpracę z kuratorami i instytucjami. A co za tym idzie, ich prace mogą nie uzyskać dużej wartości. Kolejnym wskaźnikiem jest obserwowanie kolekcji zgromadzonych w muzeach sztuki współczesnej, nowoczesnej, galeriach narodowych, fundacjach. Warto przyjrzeć się też prywatnym i korporacyjnym zbiorom. Zdarza się, że są publikowane na stronach internetowych lub w formie katalogów. Wyraźnie wtedy widać, co jest na celowniku najbardziej uznanych kolekcjonerów i muzeów. Tak naprawdę to instytucje tworzą rynek. Dzieła kupione do muzeum już na zawsze pozostaną w kolekcji, stają się częścią naszej historii sztuki. A dla nas to sygnał, że dany artysta został doceniony przez najbardziej uznanych kuratorów.
Gdzie najlepiej nabyć sztukę?
Są trzy sprawdzone sposoby kupowania dzieł sztuki. Pierwszy to wizyta w galeriach. Zwykle opiekują się one kilkoma artystami, dbają o ich karierę. Można powiedzieć, że to rynek pierwotny. Twórca wstawia tam swoje dzieła, zdarza się, że ma z właścicielami podpisaną umowę na wyłączność i jego prace można kupić tylko tam. W takich miejscach warto rozejrzeć się za sztuką młodych artystów. Ich obecność w danym miejscu oznacza, że ktoś im zaufał, że coś w nich dostrzeżono, a galeria ma jakiś pomysł na promocję. Tej pracy artyści sami raczej nie wykonają. Właściciele dobrych galerii jeżdżą też na targi zagraniczne, gdzie prezentują prace swoich podopiecznych na międzynarodowym forum.
Drugim sposobem na zakup dzieł sztuki jest udział w aukcjach. Tych organizowanych przez domy aukcyjne, i tych charytatywnych. Czasami można na nich spotkać ciekawe prace w dobrych cenach. Zachęcam, by wszystkie wytypowane wcześniej do kupna dzieła zobaczyć na żywo. Internet, zdjęcia absolutnie nie oddają pełni ich walorów.
Często jest tak, że bardzo dobre prace źle się fotografują, a te dużo gorsze, świetnie. Dlatego jeszcze przed licytacją warto zobaczyć, jak wyglądają dzieła. Najlepiej i z przodu, i z tyłu, bo mogą się tam znajdować różne ciekawe rzeczy – na przykład naklejki ze światowych wystaw. W przypadku zdjęć Natalii LL, które były pokazywane na wystawie sztuki feministycznej w Weronie w latach 70., dzięki tym naklejkom wiemy, że to są właśnie te oryginalne odbitki z wystawy. To kolejna wskazówka dla przyszłych inwestorów w sztukę – tak drobny element zwiększa wartość dzieła czy odbitek. Na przykład praca Ryszarda Winiarskiego „Obszar 148” była wystawiana w Nowym Jorku i osiągnęła znacznie wyższą cenę niż inne jego dzieła, które tam nie trafiły. Trzeba też zawsze sprawdzać dokumenty, pochodzenie kolekcji, jaka jest proweniencja. W internecie są dostępne wszystkie rekordy aukcyjne z ponad 10 lat, a na światowych portalach ten okres sięga ponad dwudziestu lat. Wyraźnie widać, ile razy dzieło było wystawione na aukcjach, w jakich cenach, przez kogo. Możemy też zobaczyć, czy następuje wzrost jego wartości. Na aukcjach często dochodzi jeszcze element rywalizacji. Jeżeli ktoś ma duszę hazardzisty, łatwo się emocjonuje, powinien mieć kogoś, kto by go przytrzymał za rękę. Dobrym sposobem jest też założenie sobie limitu. Najczęściej licytujący, strategicznie planując budżet, ustawiają próg na kwocie 20, 30, lub 50 tysięcy. Wybierają okrągłe sumy. Żeby ich przechytrzyć, można tę poprzeczkę założyć trochę wyżej, powiedzmy na 23 tysiące. Jeżeli jest kilka osób „walczących” o to samo dzieło, warto mieć taką przewagę. Nawet w wysokości tysiąca złotych. W planowaniu budżetu trzeba też pamiętać o opłacie aukcyjnej. Wynosi ona 18%. Warto wspomnieć, że Dom Aukcyjny Libra 3% z tej opłaty przekazuje na cele charytatywne. Tym się różnimy od firm aukcyjnych na polskim rynku.
Przy niektórych dziełach figuruje adnotacja „droit de suite”.
Oprócz opłaty aukcyjnej, cena może zostać podniesiona o tzw. „droit de suite” w wysokości do 5%. To autorskie prawa majątkowe, które są ważne przez 70 lat od daty śmierci twórcy. Gwarantują one, że pieniądze z każdej sprzedaży prac trafią do niego lub jego spadkobierców. Wprowadzono je po głośnej historii, gdy dzieła jednego ze zmarłych francuskich artystów osiągały zawrotne ceny na świecie, a wdowa po nim z dziewiątką dzieci przymierała głodem.
Jest jeszcze trzeci sposób kupowania dzieł sztuki. Ten zarezerwowany dla osób ceniących prywatność.
To tzw. „private sale”. Czyli transakcje między zainteresowanymi stronami, bez udziału osób trzecich. Nie każdy kolekcjoner czy inwestor chce pokazywać, że sprzedaje swoje dzieła. A niektóre z nich są charakterystyczne dla danych kolekcji. Zdarzają się też obrazy na tyle wyjątkowe, że przedstawiciele domów aukcyjnych wiedzą, że mogą zainteresować tylko nieliczne osoby. W domyśle, te dysponujące największymi budżetami. W takich sytuacjach nie ma sensu wystawiać ich w publicznej licytacji. Kiedy wiemy, że ktoś szuka konkretnych obrazów czy, bardziej ogólnie, interesują go dzieła z danej epoki, możemy w jego imieniu złożyć ofertę kolekcjonerom z pytaniem, czy nie chcieliby odsprzedać tego egzemplarza lub egzemplarzy ze swoich zbiorów. Jest takie powiedzenie: rynek sztuki zapełniają trzy rzeczy „spadki, bankructwo i rozwody”. „Private sale” to dobra propozycja dla osób, które chcą dyskretnie odświeżyć swoją kolekcję lub ją spieniężyć, poszukując gotówki. Libra pomaga w takich przypadkach znaleźć odpowiednich odbiorców i uzyskać najlepszą cenę. A wyniki sprzedaży nie trafiają do internetu. Żeby pokazać skalę – rekord aukcyjny to 230 milionów dolarów, ten uzyskany na „private sale” jest dwa razy większy. Być może te dzieła zobaczymy kiedyś w Katarze albo Dubaju, gdzie trwają prace nad otwarciem dwóch muzeów: filii Luwru i Muzeum Guggenheima.
Duże pieniądze przyciągają też oszustów.
Trzeba uważać na falsyfikaty. Szczególnie w pracach, które bardziej polegają na koncepcji malarskiej niż kunszcie artystycznym. Gdy chcemy kupić fotografie czy rzeźby, zawsze pytajmy, ile jest odbitek, odlewów, kto ma do nich prawa. Czy to jest unikalna, skończona seria, czy może pojawią się jeszcze jakieś odbitki czy odlewy danej pracy. Zawsze spokojnie czytajmy dokumenty i przyglądajmy się nalepkom na tylnych stronach dzieł. Sprawdzajmy, czy prace danego artysty były już gdzieś pokazywane. Sprawdzajmy biografie twórców. Czyli taka trochę detektywistyczna praca.
Dom aukcyjny Libra może pomóc klientom w takiej weryfikacji dzieł? Nie każdy jest przecież Langdonem z powieści Dana Browna.
Oczywiście. Nasza filozofia zakłada dbanie o najwyższy poziom artystyczny, ale i poziom obsługi. Zawsze weryfikujemy dzieła. Możemy też skierować klienta do odpowiednich specjalistów z danego okresu. Współpracujemy z instytucjami wyspecjalizowanymi w badaniach konserwatorskich, które wykorzystują zaawansowane techniki badawcze. To nie tylko prześwietlanie promieniami Roentgena, ultrafioletem, ale także pobieranie próbek farby. Naukowcy mają bazę danych i mogą porównać, czy użyte materiały pochodzą z tego samego okresu, a nawet z tej samej pracowni. Mimo że fałszerze próbują różnych metod, zdecydowaną większość z nich jesteśmy w stanie odkryć. Niektórzy na przykład postarzają dzieła, piekąc je. Proszę się więc nie dziwić, że eksperci w czasie oględzin, wąchają obrazy. Czuć jeszcze zapach spalenizny. Badanie oryginalności dzieł sztuki, to bardzo ciekawe zagadnienie. Starsze obrazy mają mnóstwo śladów. Były przecież wielokrotnie przecierane, noszą na sobie kurz i zanieczyszczenia z powietrza z miast, w których przebywały. Postaci świętych z kościołów często mają ślady ludzkich ust, bo wierni całowali stopy Jezusa czy Matki Boskiej. Wtedy farba w tych miejscach jest wytarta. Na słynnym obrazie da Vinciego „Dama z gronostajem” w promieniach rentgenowskich widać, że podmalunek jest inny. Że dzieło było wielokrotnie konserwowane, że tło nie jest autentyczne. Ktoś kto pracował przy tym obrazie w XIX wieku zamalował niebieski kolor na czarno. Bo taka była moda. Każde dzieło ma swoją historię, widać na nim wszystkie ingerencje. Nie da się ich idealnie odtworzyć. Nawet, gdy uda się skopiować sam obraz, te szczegóły pokażą ekspertom, że mają do czynienia z falsyfikatem.
Załóżmy, że udało nam się nie paść ofiarą oszustów i mamy upragniony obraz. Po jakim czasie możemy liczyć na zyski?
Inwestycyjne dzieła sztuki potrzebują kilku lat. Minimum czterech, ale najczęściej trzeba poczekać aż sześć, by oczekiwać jakichkolwiek zysków z ich odsprzedaży. To dobra lokata kapitału, ale prace nie są dobrem łatwo zbywalnym. Są różne mody, pewni artyści są teraz bardziej pożądani, inni mniej, ale za chwilę to może się zmienić. Na pewno trzeba trafić w dobry moment. Podpatrujmy też, jak wygląda zachowanie kuratorów na światowych rynkach, sprawdzajmy, jakie są planowane wystawy. O niektórych wiadomo nawet dwa lata wcześniej. Obecnie dużo się mówi o Strzemińskim, ze względu na film „Powidoki”, który go przypomniał. Ich dzieła, bo tworzyła także żona artysty, Katarzyna Kobro, będzie można zobaczyć na dużej wystawie w madryckim Muzeum Narodowym Centrum Sztuki Królowej Zofii. Ale problem jest taki, że prac Strzemińskiego prawie w ogóle nie ma. Albo je zniszczył, a z tych, które zostały, większość przekazał do Muzeum w Łodzi. A jak coś trafi do instytucji, to już nie wróci do obiegu. Zostały głównie szkice i rysunki. W naszej ofercie mamy takie unikaty. Czyli Strzemiński zawsze będzie ceniony, te obiekty będą dobrze wyceniane, ale raczej nie trafi na szeroki rynek ze względu na małą podaż prac. Podobnie było w przypadku Andrzeja Wróblewskiego i Aliny Szapocznikow. Ci artyści mocno zyskali na wycenie w ostatniej dekadzie. Wiązało się to z tym, że kuratorzy wykonali fantastyczną pracę – wydali katalogi, opisali ich dorobki i zorganizowali światowe wystawy. Szapocznikow była pokazywana między innymi w MOMA w Nowym Jorku. Jej rzeźby, które kiedyś można było kupić za kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy złotych, teraz kosztują milion euro lub więcej. Najlepsze światowe muzea nabyły jej prace. Podobnie może być z Wróblewskim, którego dzieła trudno było zdobyć, ale przynoszą kupcom wymierne zyski.
A co jest ważniejsze w momencie wyboru dzieła – to, czy nam się dany obraz podoba, czy nazwisko jego twórcy?
Każdemu, kto ogląda u nas obrazy przed aukcjami, mówię – proszę oglądać dzieła, a nie czytać podpisy, które się pod nimi znajdują. Nawet jeśli zakup sztuki traktujemy tylko jak inwestycję, to i tak musi ona „dojrzeć”. Czyli przez dłuższy czas obraz, rzeźba, fotografia będzie zdobiła nasz pokój, gabinet czy biuro. Musi nam się podobać. To pierwsze przykazanie. Jest takie ładne angielskie powiedzenie: Art should comfort the disturbed and disturb the comfortable, które w tłumaczeniu brzmi mniej więcej tak: „sztuka ma koić niespokojnych i pobudzać rozleniwionych”.