Jak namalować wspomnienie strachu w każdej tkance ciała, które za chwilę ma zostać rozstrzelane? Na czarno, może z katem w mundurze i masce diabła? Wśród ocalałych z Zagłady byli najwybitniejsi polscy, żydowscy malarze – ich obraz tych wspomnień przez cały luty oglądać można na wystawie domu aukcyjnego Libra w centrum Warszawy. Piękny obraz, ten portret pamięciowy najpotworniejszego zła, jakie widział świat.
To nie jest do namalowania – czytamy w katalogu wystawy poruszającej wątek, o którym na ogół się milczało: przejmujący zwrot, w którym ocalali artyści początkowo tworzyli w taki sposób, jakby wojna w ogóle nie nastała, żeby dopiero po jakiejś pauzie móc wypowiedzieć tę traumę własnym językiem malarskim. Wystawa pokazująca dorobek trojga żydowskich artystów – Jonasza Sterna, Erny Rosenstein i Marka Włodarskiego – dotyka właśnie momentu tego pęknięcia, od którego zaczyna się ich opowieść poprzez sztukę: o getcie, masowych egzekucjach, dławiącym poczuciu winy i lęku przepełniającym życie w ukryciu.
Niektóre z powojennych obrazów to jeszcze radosne abstrakcje jakby ciągnące za sobą melodię lat 30., podczas gdy inne to również kompozycje abstrakcyjne, ale misternie ułożone na płótnie z wypreparowanych skór czy kości zwierząt.
– Popatrzmy przez chwilę na te obrazy, jak na narrację. To, że dani artyści tworzyli w dany sposób, nie brało się z niczego – zauważmy prawidłowość, że jeszcze krótko po wojnie polska sztuka była bardzo europejska, jakby niezmieniona, natomiast później – od lat 50., 60. – nastąpił surowy powrót do przeżyć i korzeni. Obraz zyskuje inny wymiar, kiedy wiemy, jaki niesie bagaż – zauważa Iwona Wojnarowicz z Libry, dodając, że bez odpowiedzi na pytanie „dlaczego?” i tak rzadko w ogóle rozumiemy sztukę współczesną.


„Zwałami trupów wyrównywali teren”
Takimi słowami obszar, na którym rozstrzeliwano tysiące ludzi dziennie, opisywał Jonasz Stern, jeden z bardziej rozpoznawalnych artystów minionego stulecia. Wracając do dramatycznych doświadczeń, opracował rodzaj malarskiej poezji – rozkładając na płótnie drobne kostki czy rybie ości, komponował układy, które bez wiedzy o jego losie najpewniej bralibyśmy za wysmakowaną dekorację. Malarz tymczasem wybierał te organiczne szczątki, bo – jego zdaniem – to właśnie szkielety najlepiej przechowywały pamięć o życiu, którego przerwano.
– Patrząc na rzędy kości w obrazach Sterna, warto wiedzieć, że Jonasz dosłownie przeżył swoje rozstrzelanie i, jak sam mówił, 1 czerwca 1943 r. obchodził swoje ponowne urodziny. Z getta lwowskiego został wywieziony niemal ostatnim transportem i na miejsce masowej egzekucji. Stojąc przy dole, do którego trafić miało jego ciało, upadł nagle z nieznanego mu powodu. Artyleryjska seria powaliła wtedy pięć tysięcy innych sylwetek, które na niego spadły – opowiada Iwona Wojnarowicz, dodając, że obraz zatytułowany „Dół” nawiązujący do tego miejsca artysta zawiesił później naprzeciwko własnego łóżka, jakby na znak i przypomnienie, że dane mu było narodzić się drugi raz. Miało to miejsce na tzw. Hyclej Górze, gdzie wyżłobienia terenu „wyrównywano” w związku z likwidacją getta we Lwowie.

Tren na skrawku płaszcza
Malarce Ernie Rosenstein z uścisku lwowskiego getta udało się uciec w roku 1942, jednak wraz z dalszą historią jej tułaczki pod różnymi nazwiskami niosły się krzyki najbliższych, których musiała zostawić. Na jej obrazach widzimy świat zupełnie nierzeczywisty – jakby z dna morza czy głębi snu – przy czym dla artystki był to już krajobraz widziany po tym, jak rannej udało jej się zbiec, unikając losu zamordowanych na jej oczach rodziców. Czy sztuka malarki epatuje dramatem tych doświadczeń? Prawie wcale, czasem przypomina nawet bezwiedny ruch dłoni, która kreśli na kartce miękkie, płynące kształty…
– Rysunek automatyczny kojarzymy raczej z teorią francuskiego surrealizmu – i słusznie, bo właśnie tak wolne, czysto automatyczne linie uwidaczniają w tej twórczości głęboki podświadomy lęk, żal, strach i traumę wojny. Prace Erny Rosenstein zawsze są z jakiegoś powodu niepokojące, a często stanowią o tym pojedyncze elementy, jak powielane na obrazach pełznące płomienie czy zawieszone w pustce schody, na których artystka zaznaczała być może sylwetki swoich zamordowanych rodziców – komentuje Iwona Wojnarowicz. Erna Rosenstein bardzo rzadko tworzyła opowieść dosłowną – kiedy odszedł jej mąż, powstała praca „Wyspa umarłych”. Można nie wiedzieć, że była na kawałku jego płaszcza.

Na pierwszym planie wszystko gra
Jednym z dobitnych przykładów na bardzo subtelne przenikanie najczarniejszych wspomnień przez malarstwo jest twórczość Marka Włodarskiego, który tak mocno usiłował zatrzeć fragment przeszłości, że zacierał nawet własne sygnatury sprzed wojny. Urodzony we Lwowie jako Henryk Streng artysta zmuszony był w latach 40. spędzić dotkliwie dłużący się okres w ukryciu cudzego mieszkania, decydując się z czasem całkowicie zmienić tożsamość i – już jako Marek Włodarski – odnosić się do doświadczenia Zagłady w tak stłumiony sposób, jak poprzez zarys na drugim planie…
– „Muzykanci” to pozornie radosny projekt tkaniny, ukazujący barwny element folkloru biedniejszej dzielnicy Lwowa. Jeśli jednak spojrzymy na niego, znając los Marka Włodarskiego, zobaczymy w nim coś schowanego: to nasyp kolejowy w tle, który artysta widział z okien swojej pracowni przy ul. Balonowej. Nasyp wyznaczał późniejszą granicę getta, z niego też odjeżdżały transporty – zwraca uwagę Iwona Wojnarowicz, podkreślając, że ta przeraźliwa gorycz może się sprowadzać w końcu tylko do symboli odczytywanych w głowie.
Tekst ukazał się na portalu rp.pl